
Opatrzony datą 15 maja 2012 r. opublikowany został urokliwy, bogato ilustrowany tekst o dworku Jodłówka na Podlasiu. Autor zechciał wymienić mnie tamże z imion i nazwiska; zostałem wywołany, przeto ośmielam się zabrać głos. Niestety, będzie to wypowiedź krytyczna, ponieważ w tekście wychwyciłem wiele nieścisłości, wręcz przeinaczeń. Należę do licznego grona osób, które niemało czasu spędziły w jodłówczańskim dworku, więc i dlatego czuję potrzebę opisania jego prawdziwszej historii.
Anonsując temat dr Zygmunt Jasłowski przytoczył fragment piosenki Polesia czar, przypisując jej autorstwo Krzysztofowi Klenczonowi. Stosowniejszym byłoby przypomnienie, iż autorem słów i muzyki był Jerzy A. Kostecki. Utwór powstał w 1936 r. i szybko znalazł się w śpiewniku pieśni patriotycznych.
Nie mogę podzielić opinii autora, który nazwę miejsca wywodzi od jałowca. Chodziło najzwyczajniej o drzewo – Jodłę. Utwierdzenia w tym (pośrednio) dostarcza rodzinny przekaz. W pocz. lat siedemdziesiątych (1974 r.) rozpoczął tam działalność ośrodek jeździecki warszawskiego Studenckiego Klubu Jeździeckiego przy ścisłej współpracy SKJ Białystok. Projektowałem herb dla tej „stanicy”. Matka naszej koleżanki, kiedyś jodłówczańska pupilka „Marysieńka”, p. Maria z Wołyncewiczów – Krogulec, przychylnie oceniła koncept, a była nim jodełka w podkowie. Wspomniała przy okazji, że w odległej przeszłości ktoś usiłował posadzić wokół studni jodły właśnie. Jodły zmarniały, nazwa pozostała. Jeśli chodzi o stwierdzenie, że jałowców i modrzewia tam nie brak – potwierdzam, byłem wśród tych, którzy w 1975 r. gęsto obsadzali nimi teren.
Co wcześniej znajdowało się w miejscu, na którym ok. 1901 r. stanął dworek Jodłówka? Sądzę, że mogło by to stanowić łakomy kąsek dla badaczy historii Podlasia. Nie mam instrumentów ani możliwości, aby rzecz zgłębiać. Jedynie przypuszczam, że istniało tam coś więcej niż leśniczówka. Mógłby o tym świadczyć zachowany do niedawna czworak. Takiego nie powstydziłby się najzamożniejszy folwark. W jednej części zamieszkiwałem ja, drugą zajmowała wspomniana przez dr Jasłowskiego p. Melania. Wszyscy zwracali się do niej Małaszka. Była to drobna starowinka podpierają się kosturkiem, gdyż od zawsze utykała. Miejscowi twierdzili jakoby popadła w kalectwo przez nadmierną ciekawość. Otóż jeszcze będąca podlotkiem zapragnęła dowiedzieć się, co robią młodzi w noc poślubną. Jej siostra akurat wyszła za mąż więc ona wlazła pod łóżko nowożeńców. Młody się nie oszczędzał, łóżko zarwało i od tej pory Małaszka chromała. W czasach, gdy byliśmy współlokatorami utrzymywała się z hodowania kotów na skórki. Była też kustoszem mini skansenu, pod zawsze związaną na głowie chustą utrzymywała ( bodaj czy nie ostatni na Podlasiu, tak dorodny) plica plonica – kołtun.
W okresie międzywojennym w dworku gospodarzyła p. Helena Wołyncewicz. Gdy przebywała w nim „Marysieńka” hołubiła pupilkę, poza tym doglądała pszczółek i skarmiała tranem wzdragającą się przed takim dobrodziejstwem okoliczną dziatwę. Niewiele to dało, ponieważ jak się rozniosło, że ruskie idą, została sama. Starała się ukryć co tam było możliwe. Córka „Marysieńki” kol. Małgośka vel Dziedziczka poinformowała nas ,jakoby p. Helena była posiadaczką beczułki b. starego węgrzyna, którą w ostatniej chwili ukryła przed sunącą od wschodu nawałą. Wskazała też miejsce obok drugiej (licząc od dworku) lipy w alei. To była motywacja; rozkopaliśmy teren na 2,5 m. w głąb – bez sukcesu. Jedyna korzyść z tego rycia była ta, że dokopaliśmy się do warstw spalenizny. Co to mogło być? Nikt nie dociekał, bo nie archeologia lecz beczułka jarzyła wyobraźnię.
Folwarczek Jodłówka przynależał kiedyś do dworu Wojnówka. Artykuł ,do którego się odnoszę, zwiera twierdzenie jakoby został rozebrany przez Sowietów w 1939 r. Mam co do tego wątpliwości, ponieważ kilka szczegółów pozwala sądzić inaczej. Wiąże się z tym również niewyjaśniony do teraz epizod. Zatem po kolei. Wydaje się, że Wojnowski dwór trwał jeszcze po 1939 r. Dlaczego środowiskowa kwerenda jest niewiarygodna? To proste – nie można oczekiwać od miejscowych potwierdzenia faktu, iż przez dłuższy czas dwór łupili. Nie jest to twierdzenie gołosłowne. Jeszcze w latach 70 – tych znajdowałem we wsiach Starzyna i Wojnówka przedmioty świadczące o tym procederze. Pozyskałem tam m.in. metalowe ozdobne łóżko z misternymi gałkami, stolik na toczonych przemyślnie nóżkach, szafkę z intarsjowanym blatem. Nie były to meble typowe dla podlaskich chałup. W jednym z budynków gospodarskich widziałem ogromny kredens z resztkami zdobiącej go niegdyś snycerki – trzymano w nim kury. Nie są to przedmioty, które można wynieść w kieszeni.
Bardziej interesujące jest to, co usłyszałem od gajowego p. Mazuruka. Do 1946 r. mieszkał w okolicach Bobinki. Pod koniec tego roku, zimą nadjechały rosyjskie samochody pełne wojska. Żołnierze utworzyli kordon od zachodu. Nie było czasu – opowiadał p. Mazuruk – wywróciłem szafę, obwiązałem ją sznurami, w szafę pierzyny, babę z dzieciakiem, a też co tam było pod ręką. Wprzągłem szkapę i hajda na zachód. Liny pozrywały się tu pod Starzyną, to i tu siedzę. Porównałem mapy z 1946 i 1947 r., z mapą wydaną w roku 1948. Faktycznie coś jest na rzeczy, a to pozwala wierzyć w relację gajowego, pomimo obowiązującego przekonania, że korekty ( po 1945 r.) granic Polski dokonano tylko raz w 1951 r. Nie dopytywałem, bo nie sądziłem, iż będzie to kiedyś miało znaczenie. Wszakże pamiętam jeszcze i to, co mówił o Wojnowskim dworze. Musiał istnieć (przynajmniej po części, wraz i oficyny) skoro gajowy Mazuruk przybyły tam w końcu 1946 r. zapamiętał, że strzelano do budynku z armatki na wprost. Potem resztki wysadzono. Stało się tak, ponieważ znalazł się na samej granicy. Obecnie, jeśli ktoś nie wie gdzie szukać, z trudem odnajdzie to miejsce. Jest przecież oddalone o ok. 500 m. ( tak pamiętam) od pasa granicznego. Na tej podstawie można sądzić, że w pierwszych latach po wojnie granica była dość płynna, a jej przebieg zależał od widzimisię „geodetów” w sojuszniczych mundurach.
Dr Zygmunt Jasłowski ferując wyroki powinien czynić to bardziej powściągliwie. Nie sposób zgodzić się z twierdzeniem, jakoby przekazanie dworku Jodłówka Wojskom Ochrony Pogranicza było czymś fatalnym. Gdyby tak się nie stało, nie mielibyśmy teraz o czym pisać. Nazbyt jestem świadom zasług lokalnych społeczności dla unicestwiania naszego dziedzictwa kulturowego. Druga taka fala, która uderzyła po 1990 r. zaświadcza o tym boleśnie. Nie twierdzę, że wszystkim musi odpowiadać wojskowa estetyka, jednak więcej obiektywizmu.
Nie kojarzę zachowań pograniczników z tępym zupactwem. W części to dzięki nim mogliśmy kilka lat trwać w Jodłówczańskim dworku. Przymykali oczy na to, że większość studentów nie miała zezwoleń (były konieczne) na pobyt w strefie przygranicznej. Ułatwiali przewóz sprzętu z odległej stacji Policzna. Tłumaczyli nasze wybryki. Pamiętam tyradę, jaką wygłosił do mnie (kierowałem ośrodkiem) dowódca posterunku w Czeremsze: „ Pan to się Boga nie boi. Jak wy takie, nie ten tego pieśni po nocach wyjecie – to się wyjaśnia towarzyszom radzieckim, że chór studentów ćwiczy. Jak wy przy samiutkiej granicy na koniach jeździcie – to się tłumaczy towarzyszom radzieckim, że to zgromadzenie sportowe trenuje. Ale jak wy, konno galopujący, machacie w ich kierunku szablami – to już jest prowokacja.
Nie jest prawdą, jakoby rozebrali budynki gospodarcze i czworak. W końcu lat sześćdziesiątych mąż „Marysieńki” nakazał rozebrać ogromną stodołę (została tylko murowana przybudówka – stajenka). Drewno sprzedał, podobnie jak drewno wycięte z tzw. parku. Wywołało to rodzinne niesnaski. Ciekawie jawi się sprawa rozebranego czworaka. Materiał z tego okazał się bezwartościowy. Nie ma pewności, czy był to czworak. Jeszcze w drugiej poł. lat 70-tych potykaliśmy się o fundamenty. Zostały rozbite przez wzgląd na bezpieczeństwo biegających tam koni.
Nie licytując się na temat szkodliwości i zasług wypada stwierdzić: KOP stacjonował w dworku ok. 7 lat, przez kolejne 14 lat mieściła się w nim szkoła. To dzięki temu się zachował.
W artykule, który stał się inspiracją do napisania niniejszego tekstu, wybrzmiewa nowomodna konwencja negowania wszystkiego, co składało się na rzeczywisty byt narodu. Pół biedy, gdy ujawnia się nadmierny sarkazm, cała jeśli przeinacza fakty.
Biorąc odpowiedzialność za słowo mogę z całą pewnością stwierdzić: ani ja, ani żadna z osób (w ciągu 6 lat istnienia ośrodka przewinęło się kilkaset) nie czuliśmy się „żołnierzami wyklętymi”.
Nie są mi wiadome zasługi p. S. Trzaskowskiego w powojennym utrzymaniu Jodłówki, ale nazbyt jestem świadom jego destrukcyjnych poczynań. Aby nie być gołosłownym przytoczę fakty. Po wyprowadzeniu szkoły dworek szybko popadał w ruinę. Nie mogły temu zapobiec okazjonalne działania p. Zenona Krogulca, męża Marii z Wołyncewiczów. Pominę okoliczności; podniosę jedynie fakt, że pod koniec 1973 r. odpłatnie wynajął obiekt SKJ Warszawa. Wiosną 1974 r. zjawiła się tam grupa członków klubu celem przeprowadzenia remontu i dokonania niezbędnych adaptacji. W czerwcu tego roku przybyły pierwsze konie. Klub nie dysponował wystarczającymi środkami, dlatego finansowanie dzierżawy przejął BPiT „Almatur”. Od 1976 r. Jodłówka miała status Centralnego Ośrodka, goszcząc studentów z kraju i z zagranicy.
W tymże roku do czworaka doprowadzono prąd w okolicznościach teraz niewyobrażalnych. Prowadzono nową linię energetyczną. Wg planów przebiegać miała niemal ocierając się o dworek. Przewidziana była wycinka części starych drzew, w tym trzy wspaniałe klony. Razem z Panną Dziedziczką udałem się do Hajnówki. Przekonywaliśmy tamtejsze władze, że to niedopuszczalna ingerencja w obiekt zabytkowy. Prace wstrzymano. Wkrótce zostały podjęte, jednak plany zmieniono. Drzewostan został nienaruszony. Linię na terenie przynależnym do dworku puszczono pod ziemią.
Wojewódzki konserwator zabytków deklarował pokrycie kosztów związanych z naprawą dachu. Był obity papą. Zaprzestał podnoszenia tematu, gdy dowiedział się, że BPiT „Almatur” zadeklarowało gotowość (w zamian za wieloletnią dzierżawę) przeprowadzenia gruntownej restauracji obiektu, włącznie z rekultywacją terenu. Ożył spór pośród współwłaścicieli. Pan Trzaskowski twierdził, że pan Krogulec nierzetelnie rozliczył się z nim sprzedając drewno ze stodoły i parku, że pieniądze od SKJ wziął do własnej kieszeni, że prędzej pozwoli, aby się to zawaliło, niż zrezygnuje z należnych mu pieniędzy. Odwiedził centralę „Almaturu” domagając się odrębnej umowy. Na takie dictum Zarząd BPiT zrezygnował z projektu. Ponieważ wymieniony nadal nachodził centralę, w 1978 r. odbyły się ostatnie almaturowskie obozy. Rok później, już półoficjalnie gościli tu studenci z Radomia i ich 4 konie.
Ok. 1980 r. rozpoczęły się igraszki wg znanego scenariusza: „każdy sobie, rzepkę skrobie”. Najgorzej wychodził na tym w różnych częściach, łatany różnymi technikami dach. Było na tyle fatalnie, że nagabywany przez Małgorzatę Krogulec –Bargiełowską wojewódzki konserwator przekazał jej gont na pokrycie dachu. Został ułożony przy pomocy znajomych z Wojnówki. Nastąpiło to w 1982 lub 83 roku. Dworek Jodłówka uzyskał swój obecny wygląd.
Dr Zygmunt Jasłowski cokolwiek patetycznie kończy swój artykuł cmentarzykiem, pomnikiem i ułańską piosenką. W dworku śpiewało się nieustannie. Szczególnie, gdy uzdatniony został kominek, więc mieszcząca go salka uzyskała miano kominkowej. Owszem, propagowany był i stary kawaleryjski repertuar, jednak częściej piosenki mojego autorstwa. Przy szczególnych okazjach „Boże coś Polskę”, albo (przypomniał ją nam kol. z Krakowa) „Pieśń konfederatów barskich”. Każdorazowo dn.1 sierpnia o godz.17 minuta ciszy rozpoczynała uroczysty apel, wieczorem tematyczne piosenki. Każdorazowo dn. 1 września maszerowaliśmy w kierunku pomnika wspomnianego w odnośnym artykule . Jego autor nie wspomniał o tym, że w pobliżu grobu p. Heleny Wołyncewicz znajdują się mogiły żołnierzy z września 1939 r. Ktoś ze Starzyny twierdził, jakoby pod ledwo widocznymi obok kopczykami spoczywali miatieżniki – powstańcy z 1863 r. Szykuje mi się trochę niezręczne, ale jednocześnie być może najlepsze z możliwych zakończenie. Napisałem dość dużo, nie mogę przeto nie wspomnieć o zwieńczonym czerwoną gwiazdą pomniczku. W swoim czasie któryś z lokalnych decydentów skojarzył ledwo widoczne na zardzewiałej tabliczce nazwisko poległego od niemieckiej kuli radzieckiego żołnierza, z nazwiskiem ichniego marszałka Kiryła Moskalenko. Wybuduje się pomnik, zaprosi ojca: taki gość, taki gość u nas pod Hajnołką. Wystawiono, teren przysposobiono, wysłano zaproszenie i polerując fanfary czekano niecierpliwie. Wreszcie gość przybył. Okazał się prostą kobietą o spracowanych dłoniach, matką prostego czołgisty zastrzelonego w pobliżu dworku Jodłówka.
I tak to na przyjodłówczańskim cmentarzyku spoczywają obok siebie: styczniowi powstańcy, dziedziczka z dworku, żołnierze pamiętnego września i rosyjski sołdat. Tyle barw, odcieni, mnogość historii, a przecież dworek Jodłówka wybudowano niewiele ponad sto lat temu.
Jerzy Mirosław Płachecki
W tekście umieszczono grafiki Autora oraz fragment mapy z roku 1934, sporządzonej w oparciu o materiały z lat 1929-1930. Jest tam i folwarczek Jodłówka i folwark Wojnówka.
Postscriptum (16.10.12)
Mawialiśmy kiedyś, że pośpiech jest dobry do wyłapywania pcheł diabłu z ogona – to się sprawdziło.
Już po opublikowaniu „Przyczynku do historii dworku Jodłówka” trafiłem na materiał, który (jestem przekonany) w nawiązaniu powinienem upublicznić. Są tacy, których poniższe może oburzyć, ale wszystkich na pewno zaciekawi. Okazuje się otóż, że obiegowy pogląd, jakoby powojenna polska administracja bezwolnie współdziałała z Sowietami, delikatnie mówiąc, rozmija się z prawdą. Co to ma wspólnego z historią jodłówczańskiego dworku? Otóż ma i to wiele. W świetle dokumentów, które właśnie przejrzałem w Archiwum Państwowym w Białymstoku, relację Pana Mazuruka w obszernych fragmentach potwierdzają źródła. Dlaczego więc miałby łgać w kwestii „rozstrzeliwania” w 1947 r. dworu Wojnówka? Zachowały się raporty polskiej administracji oraz Urzędu Repatriacyjnego dla Wojewody Białostockiego. Zanim o tym wspomnę powinienem sprostować, że to, o czym się mówiło (a czego użyłem w tekście powyżej) czyli wieś Bobinka, faktycznie była to dawna kolonia Bobinka. Właściwa wieś leży już poza granicą.
Zdaję sobie sprawę, że wchodzę na grunt nader grząski. Nie jest to miejsce, aby obszerniej pisać na ten temat. Osobom, które zechcą rzecz zgłębiać, polecam lekturę dokumentów ze wspomnianego archiwum. Podobno niektóre zostały opublikowane w internecie. Pokazują one, jak wielkie problemy stwarzała na tym terenie ludność białoruska, która praktycznie w całości deklarowała (aktywne były organizacje separatystyczne) chęć przyłączenia tych terenów do BSSR. Władzom nie udało się przeprowadzić planowanej akcji osiedlenia na tych terenach polskich repatriantów zza wschodniej granicy. Mnożyły się pobicia, podpalenia, nawet zabójstwa.
Według źródeł jednym z miejsc, gdzie inspirowano takie akcje, był dworek Jodłówka. Dowódca mieszczącego się tam posterunku WOP był (cyt.:) „narodowości rosyjskiej. Występował w mundurze rosyjskim, rozmawiał po białorusku i miał kontakty z ludnością białoruską ustosunkowaną do państwa Polskiego niechętnie”. W dworku odbywały się libacje – narady z sołtysami Bobinki, Starzyny, Wojnówki i innych. Radzono nad sposobami oderwania terenów etnicznie białoruskich od Polski.
W tym świetle wyraźnie inaczej, niż ocenił to dr Zygmunt Jasłowski, jawią się grabieże dworu Wojnówka oraz te, dokonane w Jodłówce. Okazuje się, że to nie ludowa władza (Jodłówka nie została znacjonalizowana) uniemożliwiła po wojnie powrót do dworku prawowitych właścicieli. A i dla niego nie był to najlepszy czas. Wybudowany przez polskich ziemian stał się jednym z centrów antypolskich działań. Ocalał przecież, a chociaż okaleczony, zaświadcza dziś o tym fragmencie naszej kultury materialnej, na który składa się dawne budownictwo drzewne.